W sieci furorę robi krótkie wideo z wywiadu, którego legenda Hollywood, Jane Fonda, udzieliła w 1979 przy „okazji” zamieszek w San Francisco nazywanych „Białą nocą” wywołanych śmiercią Harveya Milka i łagodnym wyrokiem dla jego zabójcy, Dana White’a. Aktorka, wywołana do tablicy pytaniem, które z perspektywy czasu może budzić uśmiech politowania, mianowicie „Czy uważasz, że osoby homoseksualne są wciąż dyskryminowane?”, odpowiedziała bez wahania: „Absolutnie tak. Kulturowo, psychologicznie, ekonomicznie, politycznie… Geje i lesbijki są dyskryminowani”. Sugestie o tym, jakoby ona czy fundacja, na rzecz, której wówczas działała, byli wykorzystywani przez tęczową społeczność, skwitowała tylko deklaracją, że jeśli w słusznym celu, to jak najbardziej chce być „wykorzystywana”. Nie bez przyczyny więc wspomniany wywiad cytuje się jako jeden z pierwszych znanych nam przykładów aktywizmu celebrytek, podkreślając jego wagę i, tak jak w tym przypadku, absolutne pionierstwo Fondy.



Powiedzieć, że w „tamtych czasach” nie była to popularna postawa, to nie powiedzieć nic. A później nadeszły gorsze, wywołane kryzysem AIDS. Queerowa społeczność mogła jednak liczyć na nieliczne, ale wpływowe ikony - Elizabeth Taylor czy Madonna, pomimo wizerunkowego ryzyka, głośno wspierały tęczową część swojej publiczności i to nie tylko dobrym słowem, ale i tłustymi czekami. I choć trudno zmierzyć ich wkład w emancypację praw osób LGBT+ w Stanach Zjednoczonych, bo wymyka się to wszelkim równaniom i tabelkom w Excelu, wystarczy zaznajomić się ze świadectwami osób, których to wsparcie dotyczyło i widzimy jak na dłoni, że gwiazda pop może zrobić dla sprawy dużo więcej niż mogłoby się nam wydawać. Łącznie z wykreowaniem trendu i swoistego obowiązku dla kolejnych legionów celebrytek, które, niezależnie od poczucia misji, wiedziały, że armia oddanych fanów niehetero, to jasny drogowskaz, aby stanąć po dobrej stronie historii. Amerykański show-biznes jest obecnie w dużej części wspierający i to do tego stopnia, że osoby znane coraz częściej rozlicza się z działań na rzecz społeczności, głośno mówi się o ich przywilejach czy transakcyjnym wręcz podejściu do tęczowego aktywizmu, o zawłaszczaniu queerowej kultury nie wspominając. To już samo w sobie jest dowodem na postęp - samo istnienie dyskusji na tak wielu poziomach i sprzeciw wobec ślepego przyjmowania wsparcie, jakiegokolwiek i od kogokolwiek.

O tej odległej i problematycznej mimo wszystko Ameryce wspominam specjalnie, bo na jej tle i w kontraście do niej możemy przedstawić sytuację na polskim podwórku. A ta jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu, była skrajnie różna od zachodnich tendencji. Głośne mówienie o swoim poparciu dla postulatów społeczności LGBT+ było rzadkością i - mniej lub bardziej wyimaginowanym - ryzykiem. Używanie tego słowa jest zresztą dość zabawne i powinno budzić jedynie uśmiech politowania, bo w końcu tym ryzykiem są słupki popularności, ale przyjmując, że od nich zależy czyjaś kariera, praca i byt, możemy pozwolić sobie na taką hiperbolę. Lokalne organizacje wiedziały jednak od początku, że celebryci są niejako nośnikiem informacji, często zapewniającym dotarcie do ogromnej publiczności i dostęp do mainstreamowych mediów, które - co teraz może wydawać się zabawne - nie zawsze były zainteresowane publikacjami dotyczącymi naszej społeczności. Jedyne konteksty w jakich pojawialiśmy się w mediach to (nieliczne) gwiazdorskie coming outy, dramatyczne historie o odrzuceniu lub stereotypowe reportaże z Parad Równości, gdzie często posiłkowano się ujęciami z niemieckich imprez fetyszystów, bo faktyczny obrazek nie odpowiadał preferowanej narracji. Sojusznictwo nie jest hot, o ile takiej deklaracji nie składa znana twarz.

Na polowanie wyruszyła Kampania Przeciw Homofobii, która niespełna dekadę temu zainaugurowała akcję „Ramię w ramię po równość”, gdzie celebryci mogli zmaterializować swoje poparcie dla postulatów „środowisk LGBT+” jak wówczas raportowały media. Formuła była prosta i skuteczna - gwiazda pozowała z równościowym hasłem, np. „Jestem sojuszniczką osób LGBT+, bo miłość jest dla każdego, bez względu na orientację na seksualną”, a cała idea była rozwijana w krótkim wywiadzie, którego cytaty trafiały później na łamy prasy popularnej i portali internetowych. Do tego typu serwisów i mediów w ogóle można mieć dowolny stosunek, wszak czytania Pudelka ciężko uznać za specjalnie nobliwe hobby, ale do wyobraźni powinny przemawiać liczby: Pudelek notuje miesięcznie kilkaset (!) milionów odsłon, a generuje je w okolicach 6 milionów użytkowników. Łatwo jest też sobie wyobrazić koszty kampanii społecznej czy reklamowej, która miałaby takie dotarcie, a w tym przypadku one po prostu nie istnieją. Wystarczy łakomy kąsek, którym jest celebryta. Sprawa wydaje się zatem banalnie łatwa - angażowanie celebrytów, robienie z nich sojuszniczych słupów i wykorzystywanie ich, w tonie, w jakim mówiła o tym wspomniana Jane Fonda, do aktywistycznych celów. Aż tak łatwo jednak nie jest. Niestety.



O trudnościach w „pozyskiwaniu” sojuszników przekonałem się na własnej skórze. Hierarchia tych trudności jest całkiem oczywista - zaczynamy od tych, którzy „wspierają, ale nie chcą się wychylać” w obawie przed reakcją fanów i reklamodawców. Czasami są to obawy mające jakieś realne podstawy, gdy mowa o np. serialowym aktorze o konserwatywnym wizerunku i takiej też publiczności. Częściej jednak to irracjonalny lęk, który wziął się z powietrza i jest jedynie efektem zasłyszanych prawd ludowych, że „lepiej tego nie robić”. Pole do negocjacji jest tutaj dość wąskie, bowiem mało kto, stawiając na szali pieniądze i trzymanie się faktycznie wyznawanych wartości, wybierze to drugie. Z moich doświadczeń wynika jednak, że to najniższy płot do przeskoczenia - albo ktoś w to wchodzi, albo nie. Krótka piłka. Największym wyzwaniem i zagrożeniem płynącym z angażowania celebrytów i celebrytek do akcji równościowych i sojuszniczych jest wzięcie odpowiedzialności nie tylko za ich słowa w tym konkretnym temacie, ale i całokształt wizerunku.

Pamiętam mój telefon do jednej ze znanych aktorek, do której dzwoniłem z zaproszeniem na galę Kampanii Przeciw Homofobii w 2016. Znaliśmy się prywatnie, więc w rozmowie pozwoliła sobie na odrobinę więcej luzu niż gdyby była to formalna pogawędka na linii organizator - gwiazda. Początkowo, wszystko szło jak po maśle: zadeklarowana sojuszniczka, termin imprezy pasuje, krótkie wyjaśnienie jej roli na tejże również. Do czasu… „Piotrek, ale wiesz co, żeby mnie tylko nie pytali, czy np. jestem za adopcją dzieci przez gejów, bo ja nie mogę czegoś takiego powiedzieć. Jestem wierząca, no wiecie, że ja was kocham i wspieram, ale za tym nie jestem” - usłyszałem. Jak możecie się domyślać, z zaproszenia ostatecznie zrezygnowałem, nie byłem też w nastroju na kolejną poniżającą rozmowę o tym, że geje nie mają genu, który predysponowałby ich do krzywdzenia dzieci. Uzmysłowiło mi to jednak, że te nasze „sojusznicze słupy” nie funkcjonują w próżni, że mamy jedynie iluzję kontroli nad tym, w jaki sposób będą się o nas wypowiadać w tej danej chwili, na tej konkretnej imprezie, a potem puszczeni wolno w świat… Mogą narobić więcej szkody niż pożytku. W popłochu zatem postanowiłem zrobić szybką rundkę szkoleniową po gwiazdach, które zaproszenie już przyjęły, aby upewnić się, że nie czekają nas przykre niespodzianki. Podobna sytuacja przydarzyła mi się jeszcze wielokrotnie, gdy prowadziłem talk-show „Zorientowani”, gdzie zapraszałem m.in. celebrytki-sojuszniczki. W trakcie naszych rozmów zdarzały się momenty konfrontacji, które były potem emitowane, jak choćby te dotyczące „dildosów na Paradach Równości” przy spotkaniu z Małgorzatą Rozenek-Majdan, bo ostatecznie miały wartość edukacyjną i była przestrzeń na wzajemny szacunek i wymianę informacji. Nie ukrywam natomiast, że zdarzało mi się autorytarnie wycinać pewne fragmenty, bo zależało mi na konkretnym przekazie i znów, niechęć do odzierającego z godności tłumaczenia czym jest slutshaming i dlaczego nie powinno się stereotypizować gejów mówiąc o nich per „puszczadła” czasami po prostu wygrywa. Jak to mówią, eyes on the prize.

Doświadczenia te nauczyły mnie jednak, że celebryckie sojusznictwo, choć kuszące w swej prostocie i skuteczności, to pole minowe i przede wszystkim ogromna praca edukacyjna, którą, oczywiście, to my musimy wykonać, licząc się jednocześnie z tym, że nie mamy nad tymi ludźmi absolutnie żadnej kontroli. Wystarczających dowodów na to dostarczyła nam pandemia i wysyp osób znanych i lubianych, które trafiły na podatny grunt teorii spiskowych i wojny z nauką. I na nic zdawało się moje przekonywanie jednej z celebrytek, że szkalowanie autorytetu WHO czy nauki w ogóle, które są ostojami walki o prawa osób LGBT+, to nienajlepszy pomysł, który może mieć opłakane skutki i zatoczy dużo szersze kręgi niż kontrowersje dotyczące szczepionek. Albo gdy prywatny konflikt z inną znaną osobą skutkuje deklaracjami w stylu „Wspierałam LGBT+, ale jak widać, oni już nie są tacy tolerancyjni”, bo ośmieliłem się skrytykować jej antyszczepionkowe zapędy. W takich momentach człowiek szczerze żałuje, że wypchnął pewne nazwiska na sojuszniczy firmament, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, które to może przynieść. Nadal jestem zdania, że byłoby ogromną tragedią nie korzystać z celebryckich zasobów i zasięgów, które generują, ale gdybym miał wchodzić do tej samej rzeki drugi raz, nieco ostrożniej stawiałbym tam każdy swój krok.